Boże... Urodziłam cud!"

 

Kiedy urodziłam synka, nie mogłam go od razu przytulić. Zostałam na sali po cesarce, a mąż pierwszy wziął go w ramiona i kangurował. Wjechałam na salę poporodową i położna położyła mi na klatce małe cieplątko...Spojrzałam na nie i pomyślałam: „Boże... urodziłam cud!". Był malutki, całkiem bezbronny, wtulony we mnie i nie płakał. Był tak spokojny...Myślałam, że tak już zostanie. Myliłam się.

 

Po powrocie ze szpitala autentycznie bolał mnie płacz Mikołajka. Czułam się okropnie widząc, że widocznie nie dostarczam mu wszystkiego, czego potrzebuje skoro kwili. Najgorsze były te zagadki, jakie mi zadawał swoim płaczem. Czysta pielucha, pełny brzuszek - a nadal płakał. Zwykle chodziło o drobnostkę np. o to, by odbił po jedzonku lub mógł dłużej possać pierś. Nie od razu to opanowałam. Nim zaczęłam świętować sukces Miki już ząbkował, a ja drżącymi rękami brałam go z łóżeczka obawiając się, czy oby nie rozpłacze się bardziej. Patrzyłam jak śpi, choć i ja byłam senna - miałam przecież jeszcze cały dom na głowie. Mąż chodzi do pracy na różne zmiany, więc musiałam być elastyczna. Zmęczenie robiło swoje. Pewnego dnia robiąc sobie kawę, a małemu koperek, zamiast do kawy, dolałam mleka do koperku i zaspanym krokiem poszłam podać synkowi. Choć upił zaledwie ociupinkę, ja przy byle okazji wytykałam sobie błąd.

 

I choć drażniły mnie komentarze wszystkich („cioci dobra rada"), to zawsze myślałam, czy rzeczywiście tyle rzeczy robię źle? Tym samym starając się robić wszystko książkowo. Często pouczałam męża, patrzyłam, jak zmienia pieluchę, choć mogłam na niego liczyć już od 1. dnia życia synka. I przyznam, że od początku świetnie sobie radził. Z zapałem wyparzałam smoki, gryzaki, zabawki co jakiś czas...

 

A czas?
Czas nauczył mnie przymrużać oko na pewne zalecenia i nie dać się zwariować prasowaniu ciuszków i wygotowywaniu pieluch. Teraz gdy synek ma 16 miesięcy wiem, że najlepiej smakuje jedzenie z podłogi, najciekawsze jest to, co ja nazywam „NIE WOLNO!", a najmniej smaczne to, co pieczołowicie gotuję na parze:) Najlepsza zabawa to żadne uczniaczki, a miska, drewniana łyżka i mamine garnki.
To, co zyskałam - to miłość synka, bezwarunkowa i piękna. Czysta, wręcz krystaliczna, nie skażona żadnym podtekstem. A najpiękniejsze uczucie, gdy łapie mnie za rękę i ciągnie, bym szła razem z nim - w tym samym kierunku. To nic, że chodzi o zabawę traktorkami. On potrzebuje mojej obecności i mnie z każdą moją wadą i zaletą - każdego dnia.

 

Nic to, że zapomniałam, jak używać różu czy tuszu do rzęs. Ważne, że nie spędzam dnia samotnie. A fakt, że pilot od telewizora znajduję w koszu na pranie, swoje skarpetki w szufladzie męża, a podłogę zmywam niezliczoną ilość razy - to tylko dowód, że moje szczęście jest coraz większe i już doskonale umie biegać :) Nie powiem bym zazdrościła sobie ciężkich poranków, gdy kawa czarna otwierała zaledwie jedno oko. Ale powiem, że patrząc na synka wiem, że było warto. Dla mnie i dla niego. Nadal jest moim cudem, który mam zaszczyt wychować wraz z mężem.

 

 

Danka, mama Mikołajka