„Mój mały okruszek."

 

Marzenia - od nich wszystko się zaczęło. Dom, dziecko, rodzina, istna sielanka, ale kto wtedy myślał, że okupiona zostanie tyloma łzami, moimi milionami łez. Wiadomość o ciąży, mimo iż wyczekiwana, to jednak przewróciła świat do góry nogami. Radość, przeplatana z niepewnością, tym bardziej, kiedy z kolejnymi badaniami i wizytami u lekarza, pojawiały się co i rusz jakieś nieprawidłowości i skierowania do szpitala. Nieprzespane noce, stres, wykańczająca nerwówka i nadzieja, że będzie jednak dobrze. Dni między wizytami i badaniami dłużyły się w nieskończoność, ciągła niepewność, wyczekiwanie ruchów, a gdy chwilę nie było ich czuć, szaleńcza jazda do szpitala. Wymarzone maleństwo, opłakane tysiącem łez w trakcie ciąży, wycisnęło z moich oczu kolejne ich hektolitry. Choć ono niczemu nie jest winne. Pokochałam je, kiedy było w brzuchu, kiedy kopało w bok, kiedy uciskało na nerw, które pozwalało spać tylko w jednej pozycji. Urodziło się, oto jest i rządzi!


Pierwsze dni były nieśmiałe, poznawaliśmy się oboje. Ja uczyłam się je pielęgnować, przytulać, choć myślałam, że tu nauki żadnej nie trzeba, że natura tak to wymyśliła, że po porodzie nagle wszystko "zaskoczy" na właściwe sobie tory. Tak jednak nie było. Czułam się niepewnie, ale parłam do przodu, pewna, że dam radę, w końcu zostałam Matką.


Próby karmienia i moja radość, kiedy dziecko zaczęło ssać i raptem kilka dni później przestało się najadać i ciągłe wyroki położnych, "Mleko na pewno jest, tylko pani ŹLE przystawia, pani ŹLE to robi". Radość mieszana ze smutkiem, frustracją, bezradnością i złością. Przecież nikt nie chce ŹLE, a na pewno nie matka. Wyroki rzucane na prawo i lewo, a gdzie proces? Gdzie rozprawa, czemu nikt nie stanie w mojej obronie?


Równia pochyła, jednak miałam nadzieję, że od dna odbiję się po powrocie do domu. Tutaj mogę liczyć na zrozumienie, poczucie bezpieczeństwa, tu moja oaza spokoju. Powrót do domu, pamiętam jak kadry wyrwane z filmu. 50 km, a my czuliśmy się jak złodzieje, wioząc skarb, który mieliśmy na oku od dawna, ten o którym marzyliśmy. Jechać szybciej, czy wolniej? Pędzić? - jakby ktoś chciał nam ją odebrać.


Dom - witaj w domu okruszku! Witaj - Panie i Władco, czasu, zdrowia, łez i umysłu! Pierwszą noc tłumaczyłam zmianą miejsca, nowymi doznaniami, temperaturą, otoczeniem. Płacz, wrzask i konieczność odwiedzenia apteki nocą, bo mleka jak nie chciało być, tak nie było, ot cóż jednak jestem nic niewarta. Po nocy przyszedł dzień, pierwszy dla Ciebie w nowym domu, a dla mnie nie ostatni spędzony w piżamie. Mój mały okruszek postanowił bowiem spać tylko na rękach, trafił mi się model nieodkładalny. Wcale nie wadliwy - ot po prostu potrzebujący więcej przytulania, kołysania, mruczenia, śpiewania, lulania, bujania i obecności. Tylko tyle?


Pierwszy tydzień po powrocie do domu, to wrzucenie nas na głęboką wodę, co niestety niezbyt dobrze się skończyło. Nie było ratownika na brzegu, więc poszłam na dno, jak kotwica, która miała być ostoją. Wszystko zaczęło mnie przerastać, przekraczać moje umiejętności, siły i serce.
Działałam jak automat, z konieczności, z drżeniem rąk, wystraszona, obawiając się kolejnego ulewania, kolejnego napadu płaczu, wrzasku, gdy mnie samej łzy cisnęły się do oczu.
Baby Blues, jeśli to tylko on, to powinien minąć, powinno już go nie być, łzy skrywane w krótkich chwilach spędzonych w wannie, ocierane ukradkiem, a potem te płynące po policzkach bez słowa uprzedzenia. Uczucie bycia złą matką, wyrodną i najgorszą, beznadziejną, towarzyszyło mi w dzień, w nocy i towarzyszy mi teraz, choć miało go już tu nie być.


Poczucie, że innym wszystko wychodzi lepiej, a ja nie umiem nawet utulić do snu swego okruszka, że nic mi się nie udaje. Pomoc mamy, choć bezcenna, napędza moje wyrzuty sumienia, że ja nie potrafię jej tak uspokoić, że z mojego powodu nie śpi w dzień, bo to ja nie umiem jej ukołysać i przerwać napadu płaczu. Wsparcie mamy - bez niego byłoby jeszcze gorzej, choć czasem myślę, że gorzej już być nie może, że nie mam już sił.


Jestem na skraju, choć myślałam, że już na dnie. Jestem bliska rozsyłaniu znajomym smsów z prośbą o odwiedziny, by ktoś choć na 10 min zajął się moim dzieckiem bez instrukcji obsługi, ale właśnie to moje dziecko, moja odpowiedzialność, a ja nie umiem jej podołać. Czy któreś dziecko rodzi się z instrukcją obsługi? Nie! Tak więc problem jednak tkwi we mnie, ta myśl mnie wyniszcza.
Kocham ją jak śpi, jest taka urocza, bezbronna, kochana. Uwielbiam jej miny, gdy się budzi, choć wiem, że zaraz zacznie się dla mnie batalia. Wiem co to zmęczenie, wiem co to odizolowanie od ludzi, wiem co to bezsilność i nienawidzenie samej siebie. Brak zrozumienia, obijam się o nie jak o mur, bo przecież powinnam żyć szczęściem i miłością, bo zjeść nie mam jak, bo i kiedy? Zresztą moje odbicie w lustrze sugeruje, że jeść to raczej nie powinnam, a to znów kolejny powód do samobiczowania.
Każdy dzień to pole bitwy, walka o nas samych, w pocie czoła, w starej rozciągniętej piżamie, marząc o solidnym posiłku i dobrym słowie.

 

Nie ma ludzi idealnych, więc i nie ma idealnych niemowlaków i ich mam.
Nie ma też idealnych tatusiów i mężów...


Kochać bezwarunkowo - choć miłość bywa trudna, szczególne ta okupiona łzami i bezsennością.
Jestem cieniem samego siebie, jestem mamą, będę starać się być najlepszą, bo na to zasługujesz okruszku.

 

Mama Okruszka